Wikileaks.org – serwis internetowy, który stoi za wyciekiem wielu tajnych dokumentów ujawniających m.in. kulisy polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych – nie ma gdzie się podziać. Po tym, jak strona oparła się atakowi DDoS, właściciele serwisu postanowili skorzystać z usługi Amazon Web Services, dostarczanej przez właściciela największego na świecie sklepu internetowego. Ten jednak „ze względów proceduralnych” rozwiązał umowę z Wikileaks.
Amazon twierdzi, że świadczenie usług hostingowych zostało wstrzymane w wyniku naruszenia regulaminu, który zabrania publikowania na serwerach treści uzyskanych w sposób niezgodny z prawem lub takich, które mogą narazić czyjeś życie lub zdrowie na szwank. Firma odrzuca jednocześnie zarzuty, jakoby miała poddać się naciskowi rządu Stanów Zjednoczonych.
W efekcie strona Wikileaks nie jest dostępna pod swoim głównym adresem (wikileaks.org). Wciąż jednak można korzystać z mirrorów – kopii serwisu uruchomionych na innych serwerach, dostępnych pod innymi adresami.
Czy Wikileaks słusznie odmówiono prawa do hostingu?
Nie widzę podstaw, by uznać, że Amazon uległ jakimś wpływom. To potężna firma, która w takim wypadku mogłaby narobić wiele szumu. Myślę, że decyzja miała raczej charakter komercyjny – Amazon nie chce być kojarzony z działalnością, która może zostać uznana w jakimś stopniu za przestępczą, bo mogłoby to zaszkodzić (dobremu) wizerunkowi firmy.
Serwis Wikileaks – potrzebny, czy nie?
Przypadek Wikileaks jest bardzo złożony. Z jednej strony mamy do czynienia z wolnością słowa i prawem do głoszenia własnych poglądów, o ile mieszczą się one w przyjętych granicach dyskursu publicznego (np. nie wzywają do nienawiści rasowej). Nie bez znaczenia jest także funkcja kontrolna pełniąca przez Wikileaks i inne media – wszak celem mediów jest przekazywanie informacji o rzeczywistych działaniach władz.
Nasuwa się jednak pytanie, czy w imię porządku systemu politycznego wolność słowa powinna mieć jakieś granice? I dalej: czy działalność serwisu Wikileaks to jeszcze dziennikarstwo, czy już polityka?
To, że dokumenty zostały zdobyte w sposób nielegalny, moim zdaniem nie przesądza o nieetyczności ich publikacji. Przecież wiele afer wykryto dzięki tajnym informatorom i przeciekom, a ich opisanie pozwoliło ukrócić niejeden nielegalny proceder. Poza tym sprawą z całą pewnością zajmie się amerykański wymiar sprawiedliwości…
Właściciel Wikileaks nie wziął jednak pod uwagę co najmniej dwóch kwestii:
- Nie dał szansy wypowiedzieć się drugiej stronie, czym naruszył elementarne zasady dziennikarstwa; opublikował wyrwane z kontekstu dokumenty, często bez poddania ich analizie;
- Nie wziął pod uwagę realnych zagrożeń, jakie niesie publikacja tak wielu dokumentów w jednym czasie, czym mógł naruszyć zasadę dziennikarstwa jako misji społecznej (dla dobra społeczeństwa).
Nie chcę się wdawać w analizę opublikowanych dokumentów. Myślę jednak, że ich treść działałaby w takim samym stopniu na korzyść („tak, należało je opublikować”), jak i niekorzyść Wikileaks. Z pewnością część spraw powinna ujrzeć światło dzienne; wśród opublikowanych dokumentów są jednak także śmieci, które albo nikogo nie zainteresowały, albo stanowiły pożywkę dla tabloidów.
Gdy będziecie zastanawiali się nad przypadkiem Wikileaks, zadajcie sobie jeszcze jedno pytanie: co właściciel tego serwisu zyskał na publikacji tych dokumentów. Czy chodziło mu wyłącznie o otwarcie na oścież drzwi rządowych biur i ujawnienie kulisów toczącego się tam życia, czy bardziej o rozgłos i pieniądze?
Na zadane pytanie nie dam Wam jednoznacznej odpowiedzi, bo nie potrafię… Niespodzianka? Zapraszam Was do dzielenia się komentarzami :)